Zabieram się do tego posta chyba z
dziesiąty raz...
Jakiś czas temu szef jednego z naszych
oddziałów polecił mi znowu zacząć tu pisać. Na początku
pomyślałem, że przynajmniej sobie odreaguję ostatnie stresy i
frustracje, ale nie o to w życiu chodzi, żeby narzekać.
Zacząłem od skasowania wszystkich
poprzednich postów. Czas na nowe.
Ponad rok temu odszedłem ze starej
pracy i teraz kontynuuję specjalizację w innym szpitalu. Jest...
inaczej. Musiałem bardzo dużo nadrobić. Nie to, że w poprzednim
miejscu się nie uczyłem, tylko nie wszystko, czego mnie tam
nauczono, przydaje mi się w aktualnej codziennej pracy. Za to jest
mnóstwo kwestii, które były dla mnie nowe i trudne. Dzisiaj czuję
się już nieco pewniej, choć skłamałbym pisząc, że zawsze wiem
co robić. Nowy szpital to także nowi ludzie – grupa bardzo
zróżnicowana pod względem doświadczenia, umiejętności i wieku.
A ja wśród nich. Dumny, że mogę się od nich uczyć i z nimi
pracować.
Prawdziwą satysfakcję przynosi jednak
sukces. Nie jakiś wielki – nie mam tu na myśli uratowania gołymi
rękami umierającego na ulicy dziecka i swojej twarzy na pierwszej
stronie gazety. Mały sukces to pacjent, którego nie boli noga po
operacji, bo ktoś cię nauczył zakładać cewnik do ciągłej
blokady nerwów. To kontakt centralny założony bezboleśnie,
bezstresowo, szybko i bez problemów u chorego, którego trzeba
dożylnie żywić. To ktoś, kto rozpoznaje cię na korytarzu i z
uśmiechem mówi „dzień dobry, dzisiaj już jest dużo lepiej”.
Z intensywną terapią jest inaczej, bo
ja nie mam w niej doświadczenia (a bardzo bym chciał już je nabyć)
– jak ktoś wymaga pobytu na OIT, to biegnę, „zaleczam” i
staram się dowieźć żywego. Tyle mojej pracy, bo i tyle mam
wiedzy. Zasługi mam więc tutaj żadne, choć jest to miłe, jak
chory, którego przywożę, wychodzi później żywy i w dobrym
stanie. Relatywnie rzadkie, ale zawsze miłe.
Pewnym sukcesem jest też dla mnie
zrozumienie tego, co właściwie robię. Na studiach było dużo
teorii, a bardzo mało praktyki – zero przełożenia jednego na
drugie. Później było dużo praktyki i trudności z przeniesieniem
tego, co się dzieje z pacjentem, na grunt wiedzy wyniesionej z sali
wykładowej. To – przynajmniej w moim przypadku – przychodzi
powoli. „System naczyń połączonych”, „nic nie dzieje się
bez przyczyny” i „czubek góry lodowej” ładnie i mądrze
brzmiały, ale dzisiaj dopiero zaczynam dostrzegać o co właściwie
w tej całej biologii chodzi.